Recenzja filmu: Dwayne Johnson nigdy nie był lepszy w „The Smashing Machine”, ale film unika

Film „The Smashing Machine” Benny’ego Safdiego nie jest tym, czym myślisz, zwłaszcza jeśli uważasz, że to film o Brytyjczyku, który uważa, że jego maszyna do pisania jest najlepsza.
„The Smashing Machine” zdawałby się nosić wszelkie znamiona czegoś bardziej brutalnego, mroczniejszego i niepokojącego, niż jest w rzeczywistości. To debiut reżyserski młodszego Safdiego, którego filmy z bratem Joshem rzadko kiedy popadały w niepokojący chaos. Dodaj tę wrażliwość do prawdziwej historii zawodnika mieszanych sztuk walki z końca lat 90., a naturalne jest, że przez większość czasu „The Smashing Machine” przygotowujemy się na tragedię, na ogłuszający upadek w macho.
Jednak „The Smashing Machine” z Dwayne’em Johnsonem w roli pioniera MMA, Marka Kerra, to coś prostszego i mniej osobliwego. Brak dociekliwości nigdy nie był czymś, o co można by oskarżyć film braci Safdie; to oni wrzucili kamerę w jamę ciała właściciela sklepu jubilerskiego w „Nieoszlifowanych diamentach”. Jednak pomimo ziarnistej, kasowej estetyki, „The Smashing Machine” to zaskakująco konwencjonalny i dziwnie nieskrępowany film, choć dający Johnsonowi platformę dla jednego z jego najlepszych występów w kinie niezależnym.
W roli Marka Johnson pozbawił się sporej części swojej charyzmy rodem z wielkiego ekranu. Rola – muskularny, często bez koszulki, często szalejący na ringu – jest od razu tak bliska jego zawodowemu doświadczeniu w wrestlingu, że pierwsze sceny wyglądają niemal jak z filmu dokumentalnego. Zniknął jednak jego olśniewający uśmiech i efektowne uniesienie brwi. Zazwyczaj lśniąca, łysa głowa Johnsona jest tu pokryta krótko przyciętymi, ciemnymi włosami.
W pierwszej scenie filmu Mark rozpływa się nad swoim poczuciem dominacji. Strach przeciwnika, jak mówi, „można wyczuć w jego zapachu”. Do tego momentu Mark znał tylko zwycięstwo w miażdżących triumfach, które sprawiały, że czuł się jak bóg. Przegrana, jak wyznaje, jest niewyobrażalna.
Prawa świata filmowego oczywiście głoszą, że Mark wkrótce przegra, a jego zasłużone poczucie niezwyciężoności legnie w gruzach. „The Smashing Machine” krąży między domem Marka a Japonią, gdzie odbywają się zawody Pride Fighting Championship. To właśnie tam Mark, powszechnie ceniony mistrz, zostaje pokonany przez nielegalny, ale mimo to upokarzający ruch. Po fakcie mecz zostaje rozstrzygnięty na remis, ale odór porażki nigdy nie znika.
Prawdziwa walka toczy się w każdym razie w domu. Uzależnienie Marka od opioidów, które niesie ze sobą mordercze ekstrema, staje się desperackie. Film „The Smashing Machine” jest oparty na filmie dokumentalnym Johna Hyamsa z 2002 roku o tym samym tytule, a jego charakter częściowo wynikał z ciekawości dotyczącej skrajnej przemocy Marka na ringu i jego skądinąd słodkiej bierności. W filmie Safdiego Mark zostaje zapytany w poczekalni u lekarza, czy zawodnicy nienawidzą się nawzajem podczas walki. „Absolutnie nie” – odpowiada.
Choć nie wątpimy w szczerość Marka – jest równie szczery, co umięśniony – Johnson emanuje wewnętrznym niepokojem i zmaga się z powstrzymywaniem gniewu, jednocześnie pielęgnując narastające rany ego. Jego ciało jest tak sztywne, że może pęknąć w każdej chwili.
Dotyczy to przede wszystkim Marka, zwłaszcza w kontekście jego żony, Dawn Staples (Emily Blunt), byłej modelki Playboya, która jest pokazywana jako osoba wspierająca i nieczuła na jego sytuację. Często się kłócą, czasem tuż przed meczem, a czasem o to, jak przygotować mu koktajle mleczne. Kiedy próbuje odstawić opioidy, traktuje jej nocne picie jako prowokację. „Traktuj mnie jak mężczyznę” – mówi jej.
To niezręczna, być może osądzająca charakterystyka, która byłaby tym bardziej rażąca, gdyby nie takt Blunta jako aktora. Ale to wytrąca „The Smashing Machine” z kursu, zwłaszcza że film zdaje się skupiać bardziej na innej centralnej relacji: relacji Marka z jego przyjacielem, trenerem, a czasem rywalem Markiem Colemanem (w tej roli były mistrz Bellatora Ryan Bader).
W filmach z bratem Safdie od dawna wciągał postacie z życia wzięte do ich filmowych światów, zacierając granice między fikcją a rzeczywistością. Bader nadaje „The Smashing Machine” nutę dokumentu swoją obecnością, ale moim zdaniem bliskość Johnsona z tym światem nadaje filmowi najbardziej przekonujące echa życia realnego.
Uważam, że Johnson jest również bardzo dobry w roli pełnoprawnej gwiazdy filmowej, zwłaszcza gdy ma okazję ironicznie umniejszyć swoją obecność na dużym ekranie w komediach takich jak „Jumanji: Przygoda w dżungli” czy „Wróżka Zębuszka”. Ale równie fascynujące jest obserwowanie, jak tak doskonale wciela się w swoją postać, jak w „The Smashing Machine”, jednocześnie całkowicie pozbawiony swojej charyzmy.
Jednak siła tego występu zostaje zaprzepaszczona przez film, który nie potrafi w pełni zmierzyć się z brutalnym światem wokół Marka, uciekając się zamiast tego do nijako potraktowanej oceny zawodników MMA. Rezonuje jednak portret ludzkiego kolosa, który uczy się akceptować porażkę – ogromnego mężczyzny, który wygląda, jakby mógł w każdej chwili, bez większego wysiłku, urwać komuś głowę. Zamiast tego bierze głęboki oddech i tego nie robi.
„The Smashing Machine”, dystrybucja A24, otrzymała kategorię wiekową R od Motion Picture Association ze względu na wulgaryzmy i nadużywanie narkotyków. Czas trwania: 123 minuty. Dwie i pół gwiazdki na cztery.
ABC News